Forum Obrona Wybrzeża 1939 r. Strona Główna

Obrona Wybrzeża 1939 r.
Forum o Obronie Wybrzeża ma na celu skupienie w jednym miejscu jak największej ilości informacji o wszystkim co związane z LOW. Dzielenie się zdobytymi informacjami - a tym samym niesienie pomocy innym zainteresowanych tematem.
 

Polacy wysiedlani z Gdyni

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Obrona Wybrzeża 1939 r. Strona Główna -> Historia- odkłamywanie, tajemnice, ciekawe fakty
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Berlin
starszy strzelec
starszy strzelec



Dołączył: 25 Sty 2006
Posty: 1577
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: GdYnIa

PostWysłany: Pon 19:27, 27 Lut 2006    Temat postu: Polacy wysiedlani z Gdyni

Relacje Gdynian Wysiedlonych

Relację Benedykta Wietrzykowskiego, wysiedlonego przez Niemców podczas wojny mieszkańca Gdyni. Relacja ukazała się w 5. numerze Biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej.

WYGNANIA I POWROTY

Rodzice przyjechali do Gdyni jako młodzi ludzie w latach trzydziestych. Mama przyje­chała z Poznańskiego, z miejscowości Krobia, wraz z trzema siostrami i dwoma braćmi, którzy założyli tutaj interesy. Jeden z braci założył sklep kolonialny, w którym pracowała jedna z sióstr mamy, a mama z drugą siostrą pracowały i pomagały drugiemu bratu w pro­wadzeniu masarni i sklepu. Mama sprzedawała w sklepie. To było na ul. Morskiej 63 (obec­nie i przed wojną). Dom był dość duży, pobudowany przez jednego z miejscowych ludzi, Kaszubów, który sprzedał na potrzeby infrastruktury miasta i portu wiele ziemi. Pobudował także ten budynek czynszowy, w którym mieszkali lokatorzy. To był duży blok. Moja mama mieszkała tam już jako panna. W tym samym domu wynajmował kwaterę mój ojciec. Zaprzyjaźnili się i tak powstało ich małżeństwo.

Sąsiadka akuszerka

W tym samym domu mieszkała również pani, która była akuszerką. Jej córka mieszka dziś w Koszalinie i jest członkiem naszego Stowarzyszenia Gdynian Wysiedlonych. Ona przekazała nam spis porodów odebranych przez jej mamę. To dla nas bardzo ważne infor­macje, bo jej matka rozpoczęła pracę akuszerki w 1918 r. w Tczewie. Potem się przenio­sła do Gdyni, najpierw odbierała porody w Śródmieściu, a potem w Chyloni. Jej losy były podobne do naszych. Została wysiedlona z Gdyni do Generalnej Guberni i dalej do Związ­ku Sowieckiego. Jako akuszerka odbierała porody w czasie wysiedleń, w transporcie, po­tem także w drodze powrotnej do Gdyni – w Chełmie, Lublinie. W Gdyni nie miała idzie się zatrzymać, bo jej dom już nie istniał, więc wyjechała do Koszalina i tam zakończyła swój żywot. W zachowanym spisie odebranych przez nici porodów są tysiące nazwisk.

Ta pani mieszkała w tym samym domu i odbierała w porodzie moją siostrę. Miałem okazję jeszcze się z nią spotkać i zapytałem, czy pamięta, że w tym domu, gdzie mieszkali przed wojną, na dole było rzeźnictwo. Ona powiedziała, że do dzisiaj jeszcze czuje smak kiełbasy, która produkował ten rzeźnik, to znaczy mój wujek.

Korzenie

My pochodzimy z rodziny, w której tradycja jest wędliniarstwo. Moi kuzyni kończyli specjalną szkołę w Krotoszynie i też trudnili się masarstwem. A mój tata przyjechał spod Świecia, z Błądzimia, to są Bory Tucholskie. Tam z kolei była tradycja stolarska. Został przyuczo­ny do stolarstwa i rozpoczął pracę w jakimś zakładzie pracującym na rzecz stoczni. Gdy poznał mamę, to jej bracia skrzyknęli się i pomogli w zakupie jednego ze sklepów państwa Sieradzkich, na ulicy Słupeckiej 17, i tam mama z tatą prowadzili własny sklep. To był dobry interes, skoro do 1939 r. rodzice już sami kupili drugi sklep. Na tej samej ulicy otworzyli sklep spożywczy, w nowocześniejszym domu u pana Ferenca. W tym domu na Słupeckiej 12 „a" ja się urodziłem. I właśnie stamtąd zostaliśmy wysiedleni. Sam nie pa­miętam tego wysiedlenia, jestem najmłodszym członkiem naszego Stowarzyszenia Gdy­nian Wysiedlonych i dlatego w 2000 r. powierzono mi funkcję prezesa. Znam to z opowiadań. Natomiast pamiętam, bo już byłem trochę starszy, nasz powrót do Gdyni. Gdynia-Działki Leśne, bo tak się nazywa ta dzielnica, gdzie mieszkaliśmy przed wojną, to była prominentna dzielnica, willowa, tam mieszkali ludzie zamożni. Nie wyganiano nas z domów do pociągu, tylko podstawiano samochody i samochodami ewakuowano, najpierw w kierunku na zachód, a potem na Warszawę.

Zakładnicy

W Gdyni zostało pięć tysięcy ludzi, zatrzymanych 16 września 1939 r. Zabrano ich z domu albo z łapanek na ulicy i zostali zakładnikami miasta, bo po poddaniu się Gdyni przyjechał tu Hitler. Żeby Hitlerowi nic się nie stało, zatrzymano tych ludzi. Zapędzono ich

do szkół albo do domów emigracyjnych i tam oczekiwali na zakończenie wizyty Hitlera. Potem nastąpiła selekcja według przygotowanych list. Niemcy byli dobrze zorientowali, kto spośród mieszkańców Gdyni jest nastawiony proniemiecko, a kto jest Polakiem, który się nie da zaprzedać. Według takich list proskrypcyjnych kierowano polskich zakładników do Wejherowa albo do Nowego Portu w Gdańsku. Ci z Nowego Portu wylądowali potem

w Stutthofie, w obozie koncentracyjnym. Ci kierowani do Wejherowa zostali potem roz­strzelani w lasach piaśnickich. Tam rozstrzelano od 12 do 14 tys. polskiej ludności cywil­nej. To jest jeszcze mało znane miejsce, tak samo jak mało znany jest Stutthof, pierwszy niemiecki obóz koncentracyjny dla Polaków, który od 3 września w 1939 r. przyjmował więźniów. Zakończył swoja „działalność" 9 maja 1945 r. Czyli był to najdłużej działający obóz koncentracyjny, w którym zginęło 65 tys. istnień ludzkich.

Nie wszyscy Gdynianie byli wypędzeni, część została. Nie mam pretensji do tych, co byli kolejarzami, co obsługiwali wodociągi, to była kadra potrzebna miastu. Ale zostali tam też ludzie bez zawodu, którzy byli niemieckimi sługusami. Jak przyszedł okres rehabilitacji, to oni zostali zrehabilitowani, a potem byli pierwsi zasłużeni w pracy i z przywilejami.

Mój tata, kiedy myśmy już wyjechali, a on przestał być zakładnikiem, uciekł i ukrywał się w lesie. Potem starał się zabezpieczyć nasz majątek. Zdeponował nasze ruchomości u pa­na Ferenca - Kaszuba, właściciela domu, który zaopiekował się naszymi rzeczami domo­wymi, wagami sklepowymi, wszystkim. Później ojciec pieszo wyruszył w kierunku moich dziadków i tam spotkał się z nami. Jeszcze jak się ukrywał, dołączył do niego nasz kuzyn. I on razem z ojcem przybył do dziadków.

W Wielkopolsce

A z nami było tak: niemieccy kierowcy dostali polecenie, że majce nas zostawić gdzie­kolwiek pod Warszawą. Mama wraz z ciotkami, czyli swoimi siostrami, znały niemiecki i przekupiły kierowców niemieckich, którzy mieli nas zostawić w okolicach Warszawy i je­chać na zachód, do Niemiec, po dalsze wyposażenie dla wojska, dla frontu. Zabrali nas więc ze sobą i po drodze zajechali do Krobi i tam nas wysadzili. Na tych samochodach (to nie były luksusowe samochody, to były ople blitz) jechaliśmy my, ale również nasi pracow­nicy i uczniowie, bo ojciec tuż przed wojną zakładał już fabrykę cukierków, miał uczniów, pomocników i ich wszystkich miał obowiązek zabrać tam, skąd pochodzili. Wśród nich był jeden z moich kuzynów, który miał czternaście lat i przyjechał uczyć się do Szkoły Morskiej. Trzy dni wcześniej Niemcy dokonali w Krobi egzekucji piętnastu cywilów, żeby zastraszyć ludność. Takie rozstrzelania były w różnych okolicznych miejscowościach - w Dolsku, Śre­mie, o czym wiedzieli wszyscy miejscowi ludzie. Mój kuzyn i jego matka nie mieli po co jechać do Krobi, bo jego wujek, Henryk Pawlicki, został rozstrzelany na rynku w Krobi przez Niemców. Cała rodzina Pawlickich została ewakuowana do Tarnowa.

Ojciec dotarł do nas jakoś tak w okolicy Bożego Narodzenia. W Krobi byli już „nasiedleni" Niemcy. Był taki gospodarz Franz Weigt, który objął duże gospodarstwo po wysiedlo­nych Polakach. On zatrudnił moją mamę. Wykonywała u niego różne prace gospodarcze, przy dojeniu krów, przy obrządku. A ojciec, ponieważ znał się na obróbce drzewa i znał niemiecki, znalazł pracę u córki tego Weigta, Hildy, która objęła miejscowy tartak, ale kompletnie się na tym nie znała. Mieszkaliśmy katem u pani Dopierały, której syn był gaz­mistrzem. Wtedy w takich małych miejscowościach gaz wytwarzało się z węgla. Robił to właśnie jej syn. Dlatego, że on był w tej miejscowości potrzebny, zostawiono im dom i my mogliśmy tam zamieszkać kątem, na dwunastu metrach. W takim niewielkim pokoju stały dwa łóżka, jak sobie przypominam. Ogrzewanie było kozą.

Wojenne dzieciństwo

Jako dziecko w czasie wojny wiele czasu spędzałem nie na ulicy, a w piwnicy, bo byłem blondynem, w odróżnieniu od mojej siostry, która miała ciemne włosy. Rodzice bali się o mnie, bo w Krobi u państwa Andrzejewskich Niemcy zabrali dwóch chłopców do zniem­czenia na terenie Rzeszy. Jak szedł żandarm niemiecki, to rodzice mnie zamykali w piwni­cy. Dzięki temu jestem w Polsce, bo gdyby mnie jako dzieciaka zabrali, to nie wiadomo, czy nie stałbym się zniemczonym Polakiem.

Jak miałem pięć lat, to miałem obowictzek pasać gęsi. Pamiętam, że na tym podwórzu, gdzieśmy je paśli, była taka duża sadzawka. Z siostrą często przekomarzaliśmy się. I przez tę moją siostrę i przez te niemieckie gęsi byłbym się utopił, gdyby nie podniesiono alarmu, że wpadłem w to grzęzawisko.

Polskie kolędy

Wojna tam skończyła się gdzieś na początku lutego 1945 r., ale już na Boże Narodze­nie w 1944 r. ten Weigt i Hilda opuścili Krobię, bo mieli wiadomości, że front idzie szybko, więc nie ma na co czekać. Pamiętam, że w tę ostatnią Wigilię mogliśmy już mówić po polsku i śpiewać po polsku. Wtedy usłyszałem pierwsze polskie kolędy. Został otwarty ko­ściół, który do tej pory był magazynem. Tam były chyba cztery kościoły i one wszystkie były przerobione na magazyny. Niemcy zaczęli opuszczać ten teren. Obserwowaliśmy - w stycz­niu, w lutym, w tęgi mróz - Niemcy jechali na zachód zaprzęgami konnymi, niektórzy szli obok wozów. Każdy koń ciągnął za sobą co najmniej dwa wozy, bo tyle rzeczy zabierali Niemcy ze sobą, tyle nagrabili. Uciekali na zachód, a dzień, dwa za nimi szedł front ra­dziecki, czołgi. Rosjanie, pamiętam ich wyposażenie, te karabiny na sznurku. Jak oni wpa­dli do mieszkania i zauważyli dzbanek ze złotym brzeżkiem - eto zołoto!, dawaj kuć, odku­wać itd. To były takie czasy.

Powrót do Gdyni

Najpierw do Gdyni pojechał ojciec - w lutym, może na początku marca, żeby zorien­tować się, co się dzieje. Pierwsze, co zobaczył to, że na Słupeckiej 12 „a" stoi samochód w sklepie. On wjechał w ten sklep z góry, z ulicy Urszulanek. Ojciec przygotował wszystko na nasz powrót. Wróciliśmy 15 maja 1945 r. Jechaliśmy przez Poznań, gdzie trzy, cztery dni czekaliśmy na dalsze połączenie. Były pozrywane mosty, poniszczone drogi. W Pozna­niu mieliśmy gdzie się zatrzymać, bo tam była nasza rodzina. Wujek Bolesław Smektała, u którego się zatrzymaliśmy, był na Syberii, za Katyń był na Syberii. On się urodził w Westfalii, bo ojciec jego pojechał tam jako górnik. Wujek znał język niemiecki i flamandzki, i był tłumaczem. Była taka ekspedycja, niewiele się o niej pisze, do Katynia, on tam był tłumaczem, ale potem Rosjanie go złapali i zesłali go na Sybir. Gdy wrócił w 1948 r., to jego żona, siostry i córki nie poznały go, tak był wyniszczony. Wcześniej, tak jak wszyscy w naszej rodzinie, był dobrze zbudowanym, postawnym mężczyzna, a jak wrócił, to ważył czterdzieści kilo. W Poznaniu ojciec zorganizował transport do Gdyni. Tak jak nasi różni znajomi wyjeżdżali z Gdyni bydlęcymi wagonami, tak myśmy bydlęcymi wagonami wracali do Gdyni.

Komunistyczne wysiedlenie

Zamieszkaliśmy w tym domu na Słupeckiej 12 „a", w mieszkaniu, którego nam przypil­nował właściciel, pan Ferenc. On nie wyjeżdżał, był kaleką, a opiekowała się nim pani Mikołajczykowa. Zadbali o nasze mieszkanie, bo byliśmy dobrymi lokatorami, wynajmują­cymi też sklep.

Miasto się rozwijało, rozwijał się też handel. Ojciec miał taki wózek, którym zwoził towar, czasami pożyczał od sąsiada konia. Istniała już Państwowa Centrala Handlowa, skąd woził cukier, sól, wszystko, co było potrzeba w sklepie kolonialnym, mydło oczywiście. Powoli coraz lepiej mu szło, no, ale to była prywatna inicjatywa. W 1947 r. trzeba było tę prywatną inicjatywę zlikwidować, zdusić. Najpierw była bandycka napaść na dom, na na­sze mieszkanie. Ojciec rozpoznał bandytów, bo to nie byli jacyś anonimowi ludzie. To byli funkcjonariusze II Komisariatu Milicji z ul. Pomorskiej. I za to, że ich rozpoznał i zgłosił to, oczywiście był szykanowany. Pojawiły się kontrole: PIH, SANEPID – a to brak jakiejś kartki, a to brak ceny. Jako spekulant odwiedził wtenczas więzienie we Wronkach i w Gdańsku.

I tak to trwało do 25 kwietnia 1950 r. Wracam ze szkoły, a chodziłem do szkoły nr 2 na ulicę Leśną w Gdyni, obecnie ul. Wolności. Lecę do domu, rozradowany, że już po lek­cjach, a w drzwiach stoi pan z pepeszą. I mówi - a ty chłopcze? A ja mówię - usuń się pan, żebym mógł wejść do domu. A on mówi - a do jakiego ty domu chcesz wejść, jak ty się nazywasz? - Wietrzykowski! - A, to tam, na samochód. Pod dom podstawione były samochody. Już nie opel blitz, tylko studebackery z unrowskiej dostawy. Sprzęty i wyposa­żenie sklepu przejęło MHD, wyposażenie mieszkania też zostało w Gdyni, myśmy wzięli tylko bagaże podręczne, ja teczkę z przyrządami szkolnymi. Tak więc nasza rodzina prze­szła dwa wysiedlenia, jedno to niemieckie, a drugie peerelowskie.

Niszczyć spekulantów

I wywieźli nas na Żuławy. Tam mieliśmy spędzać dalsze życie, bo spekulantów trzeba niszczyć, prywatna inicjatywę należy niszczyć, nacjonalizacja, domiary... Prywatnym właści­cielom odebrano sklepy. W Gdyni na Świętojańskiej był taki pan Ratajczak, też mu odebra­no sklepy, innym też, i utworzono przedsiębiorstwo MHD i MHM (my handlujemy mięsem). Na skutek interwencji mama dostała pracę. Dojeżdżała z Żuław do pierwszego otwartego sklepu spożywczego na ulicy Długiej, a jej współpracownica, pani Hałasowa, z Oksywia, pociągiem parowym do Gdańska (też jej zabrano sklep, ale nie wyrzucono z mieszkania). Nasze mieszkanie na Słupeckiej 12 „a" zostało zajęte przez nauczycieli, takich, którzy uczyli poprawnie. Jeden z nich nazywał się Brzuchacz. Przyszedł z frontem, jako fizkulturnik, nauczyciel gimnastyki. Po jakimś czasie zmienił nazwisko na Brzeski, bo Brzuchacz to nieładne. A drugie nasze mieszkanie zajęła pani Ratajczak, też nauczycielka. Zimę przeby­liśmy na Żuławach, a w 1951 r. ojciec swoimi ścieżkami i swoim sumptem dostał miesz­kanie w bloku przy ul. Reya 8. Byliśmy pod stałym nadzorem. Obok mieszkała służba bezpieczeństwa i to mieszkanie służby bezpieczeństwa jest tam utrzymywane do dnia dzi­siejszego. Najpierw mieszkał w nim człowiek, który miał niższe dystynkcje, potem doszedł do majora, pracował w WOP, w milicji, w GPK, a potem wybudował sobie dom.

Obraza majestatu

A jeśli chodzi o nasze przedwojenne tzw. ruchomości, nasz dobytek, to nie odzyskaliśmy go po 1939 r. Wszystko było przechowywane na ul. Morskiej 63. Jak ojciec zgłosił się po nie do tego właśnie pana, który był wcześniej bardzo przyjazny dla nas, to on powiedział, że rzeczy naszych nie ma. Jak ojciec mu powiedział, że jest złodziejem, to on powiedział, że obraża członka partii. On w czasie okupacji przemianował się na folksdojcza, a po wojnie szybko został zrehabilitowany i wpisał się na listę członków PPR. Ojciec został skazany za obrazę członka, aktywisty partyjnego w dzielnicy Chylonia.

Miasto szczególne

Mówimy o wysiedleniach. Pierwsze wysiedlenia z Gdyni to był 1939 r. To były pierw­sze wysiedlenia na terenie okupowanej Polski. Obozy przejściowe i wydział przesiedleń utworzono w marcu 1940 r. Ale wysiedlenia na terenie Gdyni trwały jeszcze bardzo dłu­go. Do 1956 r. był zakaz meldowania się w Gdyni i samowolnego jej opuszczania. W stre­fie nadgranicznej nie wolno było mieszkać i przebywać „niepewnemu elementowi", lu­dziom przedsiębiorczym, którzy mieli inicjatywę albo inne spojrzenie na rozwój miasta, floty, gospodarki. Ci ludzie musieli się usunąć, byli wysiedlani. Rodziny moich kolegów ze szkoły z dnia na dzień wyjeżdżały poza Wybrzeże, były wysiedlane nawet pod Warszawę. Nawet Eugeniusz Kwiatkowski też miał zakaz przebywania w strefie nadgranicznej, został wysiedlony z Gdyni tylko dlatego, że się nie zgadzał z ideami rozwoju, rozbudowy tego układu Gdańsk-Gdynia.

19 sierpnia 1957 r. zostałem zatrudniony w porcie, ale ponieważ uprawiałem sport, biegałem w przystoczniowym klubie, to do pracy poszedłem faktycznie w latach sześćdzie­siątych. Ale nie miałem prawa wejścia na stojące statki. Dopiero w 1963 r. dostałem bon, uprawniający mnie do wejścia na statki, który musiałem każdorazowo zdawać. Cały czas miałem w dokumentach napisane - politycznie niepewny. Przepustkę stałą na wejście na statki stojące w porcie dostałem dopiero w 1966 r. Byłem sztauerem ładunków okręto­wych, moim zadaniem było takie układanie ładunków, żeby statek się nie przewrócił, żeby ładunki były dobrze rozłożone i umocowane. Nie miałem też prawa wyjazdu, nawet na wycieczki do Leningradu czy Helsinek, bo wciąż byłem politycznie niepewny.

Sytuacja Gdyni jako miasta prężnego, energicznego, budowanego przez ludzi świa­tłych, odważnych, bo trzeba było podejmować śmiałe decyzje, była zawsze solą w oku jakiejś władzy, czy to władzy okupacyjnej, czy władzy, która rywalizowała z Gdynią. Nie bez kozery z Gdyni wszystkie centrale morskie zostały systematycznie przenoszone do Gdańska. I choć po wojnie Gdańsk był zniszczony, to też je przenoszono. Trzeba pamiętać, że z Gdy­ni wysiedlono 80 proc. mieszkańców ze 123 tys. Powróciło 30-40 tys.

My jesteśmy nie tylko pokrzywdzeni przez los. Jesteśmy pokrzywdzeni przez państwo niemieckie, które wypowiedziało druga wojnę światowa, bo od strony niemieckiej nie otrzymujemy żadnego odszkodowania, mimo że przedstawiamy dokumenty. Tylko 30 proc. z nas dostało zaliczkę od Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie za pracę, dwa tys. zł za dwa tys. dni okupacji, złotówkę za dzień niewolniczej pracy. Pokrzywdzeni jesteśmy rów­nież przez władze, które tworzyły w 1991 r. prawo o kombatantach i niektórych represjo­nowanych i nie uwzględniły nas w tej grupie ludzi. Wystarczyło kamieniem rzucić w mili­cjanta i dostać za to miesiąc aresztu czy mieć siedem dni zwolnienia lekarskiego w stanie wojennym i jest się kombatantem... Ci, co byli wysiedleni później, po 1940 r., po utwo­rzeniu tego wydziału ds. przesiedleń, mają dokumenty, to są kombatantami, bo przeszli przez tak zwane obozy przesiedleńcze. Są też ludzie, którzy już mieli dość tego niemiec­kiego panowania i zniszczyli swoje dokumenty, ausweisy czy arbeitskarty, bo nie chcieli mieć tego, a to teraz jest najważniejszy dokument. Ale my wszyscy jesteśmy dumni z te­go, że jesteśmy Gdynianami.

*******************************************


Relację Marcela Pieli, wysiedlonego przez Niemców podczas wojny mieszkańca Gdyni. Z uwagi na to, iż tekst jest bardzo obszerny, dokonaliśmy nieznacznych skrótów. Pełny tekst zamieszczony jest w 5. numerze z 2004r. Biuletynu Instytutu Pamięci Narodowej.

MIAŁEM TO, CO ZDĄŻYŁEM ZŁAPAĆ

Dziadkowie moi ze strony ojca to górale spod Żywca. Była tam gromada dzieciaków. Pamiętam czterech wujków i cztery ciotki. W latach dwudziestych był kryzys, który wypędził ich stamtąd. Wybrali się do Gdyni, ale jedna z ciotek wyjechała do Ameryki, druga do Brazylii, a ojciec mój wyjechał do Francji. Wcześniej, w pierwszej wojnie światowej, cztery lata walczył na froncie austriacko-węgierskim, z Rosjanami naturalnie. Był dwukrotnie ciężko ranny w klatkę piersiowa, przestrzelony na wylot. Był wysokim, kędzierzawym mężczyzną, z piękna plerezą, kobiety szalały za nim. Poderwał moją mamę i do Francji wyjechali razem. Tam się urodziłem.

Dziadek przyjechał do Gdyni pod koniec dwudziestych. On i jego trzej dorośli synowie, ci co zostali, zaczęli się budować. Wybudowali na Oksywiu piętrowy dom. A z czego się utrzymywali? Jeden był artystą malarzem i rzeźbiarzem, drugi również zajmował się sztuką. Mieli też lokatorów, bo to był piętrowy dom, wiem, że cztery mieszkania wynajmowali. Pieniądze na samą budowę mieli między innymi od ciotki z Ameryki. Mój ojciec też im przysyłał z Francji, bo moja matka była poznanianką, to wiadomo, że oszczędzała, żeby posyłać na ten dom. Mama zmarła w 1931 r., kiedy ja miałem sześć lat. Czuła, że umrze, że śmierć przychodzi, chciała umierać w Polsce. A do tego ojciec został wyrzucony z Francji w 1931 r. Były tam jakieś rozruchy i strajki i Francuzi nie patyczkowali się, jak ktoś z uczest­ników był cudzoziemcem, to won za granicę, do swojego kraju.

Ojciec wrócił tutaj na Oksywie. Ponieważ mieszkanie było zajęte przez lokatorów (ta część, która należała się ojcu, jedna czwarta), trzeba było odczekać, aż się gdzieś prze­niosą. Dlatego ja mam w książce meldunkowej, że ojciec mieszkał na Oksywiu, ale pod innym numerem, a potem w naszym domu. Ojciec był inwalidą i miał rentę. Ja byłem jedynakiem, w 1939 r. miałem czternaście lat i kilka miesięcy.

Zostałem sam

Wybuchła wojna. Ojca „odliczyli", szedłem z nim w jednym szeregu do niewoli, ale ponieważ miałem krótkie spodenki, odłączyli mnie, a ojca zabrali. I już go nigdy więcej nie zobaczyłem. Świadkowie, Kaszubi, którzy wrócili, mówili, że ojca wzięli najpierw do Stutt­hofu, a potem do Wejherowa. Tam jest ta słynna mogiła 12 tys. ludzi w Piaśnicy i najpraw­dopodobniej ojciec tam zginał. Dlaczego? Przecież był inwalidą wojennym z tamtych cza­sów, kiedy Niemcy i Austrowęgry byli w koalicji. Może ojciec, który lubił sprzeczki z Kaszu­bami, podpadł im? Ale budował schrony ludziom w 1939 r., w czasie wojny dziewiętnastodniowej, bo tyle Oksywie się broniło, pomagał budować różne kryjówki cywi­lom. Bo przecież masę ludzi uciekło na Oksywie, z Gdyni, ze wszystkich stron. Był to ostatni cypel, który bronił się pod dowództwem pułkownika Dąbka.

Zostałem sam w domu, bo wszyscy pouciekali, wszyscy lokatorzy, wujkowie też się roz­jechali. Jeden pojechał w czasie wojny do Zielonki pod Warszawą i tam zginał. Drugi został zabrany do Katynia z Równego. Wcześniej był urzędnikiem bankowym w Gdyni. Do Równego trafił jeszcze przed wojna, bo został tam z rodzince przeniesiony służbowo. Stamtąd zabrali ich Rosjanie, a że wujek był podporucznikiem rezerwy, więc zabrali go do Katy­nia. Zostałem sam jak kołek. Czekałem na ojca.

Dom duży, mogłem po nim biegać. Później wprowadziła się sąsiadka, starsza pani, która nie miała domu, bo wszystko wokół było spalone. Większość domów w naszej okolicy to były baraki, od strony Gdyni i od strony koszar. Całe to wzgórze jest dziś zarośnięte, a przedtem stał tutaj dom przy domu. Jak ta pani się wprowadziła, to mi gotowała, a ja starałem się z koszar przynieść coś do jedzenia. Tam było, jak to się mówi, żarcia w bród. I tak z tą panią zostałem.

Raus!

20 października o piątej rano zapukali żandarmi niemieccy i raus! A przedtem trzeba było oddać klucze. Oddałem klucze od mieszkania, od bramy. Wywieźli nas.

Do tej wywózki mobilizowano nas dwukrotnie. Gdy przyszli pierwszy raz, to byłem przy­gotowany - miałem plecak, menażkę, manierkę, wszystko to było wojskowe, po maryna­rzach, bo mieszkaliśmy blisko terenu koszar. Wszystko sobie przygotowałem, nawet albumy ze znaczkami. Jak to chłopak. Ale wtedy powiedzieli - nie, nie wyjedziecie, bo nie ma pociągu. Może dlatego, że byliśmy tak przygotowani. A potem, za kilka dni, wpadli o piątej rano i raus! Wyrzucili nas. To, co zdążyłem złapać, to miałem: plecak, taki harcerski, a w ple­caku, w kieszonkach jakieś fotografie z domu. Nawet nie zdążyłem zabrać dokumentów. I tak mnie zapakowali do wagonów towarowych, razem z tą panią. Muszę powiedzieć, że ona bardzo się mną opiekowała.

Przez spaloną Warszawę dotarliśmy do stacji Mordy za Siedlcami i tam nas na pero­nie wyrzucili: raus! raus! Niektórzy chcieli wracać do Lublina czy do Warszawy wozami konnymi, ale nie wolno było. Jestem przekonany, że jechaliśmy tam trzy tygodnie. Pociąg jechał w przód, potem cofał się, to most był zerwany i trzeba było objechać, to znów coś innego. Nikt nam jeść nie dawał, co kto złapał ze sobą, to miał. I ludzie się ze sobą dzielili. A po sześćdziesiąt osób było w wagonie towarowym, w tym dzieci, trudno sobie wyobrazić, jaka to była gehenna.

Tułaczka

Na miejscu wozacy już czekali na nas i rozwieźli nas po wsiach. Ja trafiłem do wsi Cierpigórz. Do takich Białorusinów, bo to po akcencie poznałem. Jak odpoczęliśmy, bo byliśmy bardzo zmęczeni, to staraliśmy się stamtąd wydostać. Ale ja nie wiedziałem, w którą stronę ruszyć, więc ta pani powiedziała mi, że ma rodzinę w poznańskim i będziemy się starali tam dostać. Wtedy jeszcze nie było granicy GG. To już była zima, grudzień. Przedostaliśmy się wagonami. Pamiętam, że w tłoku spałem na stojąco. Było strasznie zimno.

Dojechaliśmy przez Warszawę do Konina, a stamtąd było już bardzo blisko do Ślesina, gdzie ona miała rodzinę. Przyjechaliśmy na wieś, do takiej chatki, ale tam gromada dzieci, nie było nawet gdzie spać, dom z gliny. A ja, co ja tam będę robił? Dali tam żurku zjeść. Nazywałem tę naszą sąsiadkę ciocią. Ona tam została, dała mi parę srebrnych monet na drogę (miała przed wojną duży sklep kolonialny na Oksywiu).

Praca u Niemców

W marcu 1940 r. zaczął się spis policyjny wszystkich Polaków. No i wpadłem, już mia­łem piętnaście lat, więc już nadawałem się do pracy. Podałem swoje dane: jakim językiem mówicie w domu - naturalnie po polsku, gdzie urodzony - Frankreich (Francja), jakiej wiary - rzymskokatolickiej. Wszystko szczegółowo spisywali. Dostałem nakaz pracy. Posze­dłem do pracy do gospodarza. Jako piętnastolatek nie byłem w specjalnej kondycji, ale z czasem się wyrobiłem. Już wiedziałem, że dostanę kawałek chleba na śniadanie, zupę na obiad. Takich wysiedleńców było tam dużo.

Pracowałem ciężko i nie zawsze byłem najedzony, a praca była od rana do wieczora. Cztery konie, a ja konia się bałem, miejskie dziecko, a tu musiałem je w jednej ręce utrzymać, żeby orać albo bronować. Ale wszystkiego się człowiek nauczy. Gospodarzami byli tam Niemcy z Besarabii. Ci Niemcy wszystko mogli ze sobą zabrać, pamiętam takie łopatki, wiaderka zardzewiałe, wszystko przywieźli ze sobą. A tutaj dostali gospodarstwa polskie, po Polakach wysiedlonych z tej wsi. A jak tam był bogatszy, bo Niemcy to skrupulatnie notowali, to tutaj dostawał trzy gospodarstwa albo dwa duże. Byli tacy, którzy majątki dostawali po Polakach. Do takich „Besarabów" trafiłem, którzy byli przekonani, że wojnę wywołali Polacy. I co rusz mi to przypominali - bo znałem język niemiecki - Bromberger Blutsonntag, tę „krwawą niedzielę" w Bydgoszczy, że to Polacy są winni temu, że oni zostali wysiedleni z Besarabii. Traktowano mnie jak takiego polnische Hund, jak mówili.

„Wyzwolenie"

Nadszedł styczeń 1945 r. Oni do ostatniej chwili nie chcieli opuścić tych polskich gospodarstw, tu mieli po czterdzieści hektarów na osobę, a co mieli w tej Besarabii, nie wiadomo. Rosjanie zaczęli się zbliżać, słychać już było huk armat czołgowych. Ja zostałem, nazwijmy to, wyzwolony, 21 stycznia w 1945 r. Była straszliwa zima. Załadowaliśmy na wóz wszystko, co tylko było po Polakach, bo Niemcy zajęli przecież gospodarstwa, które były wyposażone we wszystko. Mnie nie wolno było wchodzić do domu, do mieszkania, byłem przecież obcy. Polak nie miał prawa spać w mieszkaniu, tylko w stajni. Załadowali­śmy, ile się tylko dało. Wszystko zabrali - to, co przywieźli, i to wszystko, co pozostało po Polakach. Szły trzy konie, jeden został. Swój kufereczek zabrałem i na wóz, bo miałem powozić. Wyjeżdżała moja szefowa z dziećmi. Jej mąż zginął na wschodnim froncie, była pod opieką takiego Ordsbauerfuhrera, naturalnie z SS. Przychodził co jakiś czas i spraw­dza, jak ja się zachowuję, czy jestem w stosunku do niej grzeczny. Parę razy oberwałem, mam nawet dziury w głowie, bo odpyskowałem. Ona mnie jakoś tam broniła, bo inaczej by się nie porozumiała z nim, taka trochę to była ciemna baba, niemieckiego nie znała.

I na tym wozie, wieś była oddalona od głównej szosy jakieś dwa kilometry, boczną droga dojechaliśmy do głównej. Już z daleka słyszałem szum i hałas wozów. Nie tylko nasz wóz był tak wyładowany. W kierunku na Poznań szły tysiące wozów. Mnie to nie było po drodze, gdzie ja tam mam do Vaterlandu jechać, a oni wiadomo było, że jadą do Nie­miec. A cały czas słyszałem, że Rosjanie się zbliżają. Co chwilę schodziliśmy z wozu, żeby nogi rozgrzać, bo obuwia nie było odpowiedniego. Koło nas kręciło się przy wozach dwóch, trzech Polaków i mówią - pryskamy, trzeba zwiewać, bo nie wiadomo, co będzie. A byli­śmy eskortowani przez żołnierzy. Wyskoczyłem w pobliżu zagajnika - i chodu. Zwialiśmy we trójkę. Strzelali za nami, kolega został ranny w dłoń, bo jakoś tak ręką machał. Opa­trzyłem go. Schowaliśmy się pod gałęzie, gdzie nie było śniegu. Wcisnąłem się tam.

Obudził mnie rosyjski bagnet. Żołnierz kłuł mnie w plecy, zmarznięty byłem. Ty kto? Ja Paliak- mówię po rosyjsku, bo ten gospodarz, u którego pracowałem, to po rosyjsku umiał, więc mówił, karowa, łoszadi, i kilka słów rosyjskich znałem. Jak powiedziałem, że Paliak - No, to wychadi. Gdie Giermańcy? Pokazałem w kierunku szosy, ona była w odległości jakiegoś kilometra. No, to idi nazad. Nawet mnie tam ugościli, bo byłem taki zmarznięty. A kolegów już nie spotkałem. I wróciłem na to miejsce, skąd wyjechaliśmy, bo kuferek przy sobie, ale jeszcze miałem kilka rzeczy schowanych w słomie. Wróciłem na to gospodar­stwo, przenocowałem jeszcze w swoim wyrku.

Powrót

Później zgłosiłem się do WKR do Konina. Bo tak myślałem, co ja mam robić? Nie mam żadnych znajomych. Tej pani, tej mojej „cioci" nie było (później spotkałem ją w Gdyni). Jestem zupełnie sam. Idę na pociąg - nie ma żadnego pociągu - tory zerwane, bo Rosja­nie poszerzali linię Konin-Poznań. Potem przez Swarzędz - tam był most zerwany, musie­liśmy nosić kamienie i podsypywać wiadukt. Pomagaliśmy w tym - ale później miałem okazję kawałek pojechać samochodem za czołgiem. Zgłosiłem się do WKR w Koninie i dostałem zaświadczenie. To był mój jedyny dokument, do dziś go mam.

Bardzo chciałem iść do marynarki wojennej. I wracałem do Gdyni - pociągiem, furmanką, pontonami. Czasami wrzeszczeli na mnie jacyś spotykani Rosjanie - idi, ty, szpion - ale ja się ich nie bałem, mówiłem im wierszyki, śpiewałem im czastuszki, tak że specjal­nie mnie nie gnębili. I ja, taka sierota, dostałem się aż do Tczewa i tam przez most przyje­chałem do Gdańska, jakiś samochód mnie zabrał. W Gdańsku spotkałem się z moim nauczycielem Piotrem Cieślawskim. Spotkałem go w takich okolicznościach, że leżeliśmy obok siebie na podłodze w domu noclegowym PCK we Wrzeszczu. Rano się budzimy i ja mówię - pan Cieślawski. - A ty co, skąd mnie znasz? - No jak to, ja jestem przecież pańskim uczniem, byłem harcerzem (później spotykaliśmy się w Gdyni).

Wyruszyłem do Gdyni, to trwało kilka godzin, bo nie było komunikacji, ale dotarłem na Oksywie, do domu. A tutaj - nie ma śladu! Nawet jednej cegły nie znalazłem. Nic nie zostało. Wokół wszystko spalone. Nie wiem, co się stało. Jedni mówili, że Anglicy bombardowali. Ja jestem przekonany, że to nasi Polaczkowie, ci, co zostali, Kaszubi, ci folksdojcze, rozebrali to, bo im cegły były potrzebne. A dzisiaj nie można tam wejść, bo jest kolczasty drut, ogrodzenie terenu marynarki wojennej i krzewy takie, że nic nie widać. Tak wyglądał mój powrót do domu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Obrona Wybrzeża 1939 r. Strona Główna -> Historia- odkłamywanie, tajemnice, ciekawe fakty Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
deoxGreen v1.2 // Theme created by Sopel stylerbb.net & programosy.pl

Regulamin